Nickita Tsoy „Humperdoo” (11.10.2019)

Wszyscy szukamy znaków. Czynimy to bez względu na to, czy wierzymy w Boga, jakkolwiek nie miałby na imię, czy z przekonaniem i programowo praktykujemy oświecony ateizm. Ludzie wciąż potrzebują opowieści, karmią się fikcyjnymi wydarzeniami i postaciami, często tracąc z oczu granicę między tym co realne a tym co wymyślone. Gromowładny władca Olimpu, strażnik sprawiedliwości z mrocznej metropolii łapiący złoczyńców w stroju nietoperza czy sławiony w eposach, waleczny książę, będący siódmym wcieleniem hinduistycznego boga – wszyscy oni powstali w dokładnie ten sam sposób i z tego samego powodu: bo nie potrafimy żyć bez baśni.

Nickita Tsoy zauważa, że każdego człowieka, bez względu na epokę, w której żyje, cechuje charakterystyczna przypadłość do myślenia w sposób mistyczny, czytania między wierszami, nadawania zwyczajnym przedmiotom właściwości magicznych, sprawiania, że wydarzenia historyczne obrastają w legendy. Dlatego też silnie inspiruje się współczesną kulturą wizualną, sięga do popkultury. W swoich najnowszych obrazach, prezentowanych po raz pierwszy w Polsce podczas wystawy p.t.: „Humperdoo”, umieszcza czytelne nawiązania do popularnych seriali, kultowych komiksów (tytuł wystawy nawiązuje zresztą do jednej z postaci przedstawionych w rysunkowej historii „Kaznodzieja”, autorstwa Gartha Ennisa i Steve’a Dillona), rozpalających wyobraźnię książek a nawet marek ubrań, które stanowią niezmienny przedmiot pożądania milionów ludzi na świecie.

W swoim najnowszym zbiorze obrazów artysta przedstawia widzowi wizualne przedstawienie wyobraźni zbiorowej, panteon współczesnych bożków, demonów, aniołów i muz, katalog „Nowych Mitologii” ludzkości w erze globalizmu. Nie czyni tego jednak z kronikarską oschłością. Jego płótna wypełniają połączone ze sobą nierozerwalnie: liryzm, melancholia oraz ironia a sieć skojarzeń upleciona jest niezwykle subtelnie. Artysta ukazuje nam błotnik samochodu, w języku rosyjskim i ukraińskim nazywany skrzydłem, ubranych w markowe ciuchy, smutnych młodych ludzi o szklistym spojrzeniu, mężczyznę, chowającego twarz pod maską jednorożca, jakby w ten sposób spełniał swoje marzenie o życiu w magicznej, na pewno szczęśliwszej, krainie czy też wyłupiastookiego Cthulhu z lovecroftowskiego uniwersum, który w obrazie artysty przypomina bardziej biologiczne kuriozum wyciągnięte ze słoika z formaliną w laboratorium szalonego naukowca niż budzącego niewysłowioną grozę Wielkiego Przedwiecznego.

Forma obrazów Tsoya wciąż ewoluuje, choć widz, znający wcześniejszą twórczość artysty, odnajdzie w nich nadal charakterystyczny dla artysty, jakby postbaconowski, ale wciąż unikalny i wymykający się wszelkim porównaniom styl malarski. Przedstawione postacie, potężne, zbudowane z mięśni, mięsa, guzków i tkanek poddawane są zaskakującym deformacjom. Szczególnie ciekawe zabiegi formalne stosuje Tsoy w niewielkich płótnach z cyklu „Stranded”, gdzie przestawia serię portretów, których twarze, powykrzywiane w grymasach, rozpływają się i roztapiają dzięki zamaszystym, szerokim pociągnięciom pędzla. Obrazy te, na poziomie formalnym, postrzegać można jako studium ruchu, dowód na wnikliwą obserwację natury przez artystę, który, przyglądając się z bliska ludzkim twarzom, wyciąga z otaczającego go świata detal, osadza w nowym, neutralnym kontekście, a następnie przekształca, przepracowuje, tak długo, dopóki nie stanie się zupełnie nowym motywem. Dzięki takiemu sposobowi pracy malarskiej, artyście udaje się, poprzez kształtowanie formy, stworzyć również nową treść. Siły fizyczne, działające na ciało i wprawiające je w ruch od zewnątrz, utrwalone w płótnach Tsoya stają się również wizualnym przedstawieniem energii i emocji poruszających wnętrze człowieka. Świat przeżyć wewnętrznych splata się ze światem zewnętrznym, emocje i uczucia odnajdują swoje odzwierciedlenie w fizjonomii. Jest więc to też, a może przede wszystkim, malarstwo opowiadające o dialogu człowieka ze światem wokół niego, o rozmowie z samym sobą, ukazujące w niesłychanie oryginalny sposób piękno ludzkiej melancholii.