Z ogromną przyjemnością padam na pysk…
Cały dzień rysowałem akwafortę. Ten dzień, poprzedni i przed poprzedni. Ciągłość i intensywność pracy zdołała wytworzyć bezpośrednie połączenie pomiędzy głową, a ostrzem igły akwafortowej, co pozwoliło dobywać obrazy bezpośrednio ze środka głowy. Mogłem zestawić je ze sobą w niekrępowaną znaczeniowo i kompozycyjnie materię rysunkową. Zdołałem odciąć się od dręczącej, racjonalnej potrzeby dążenia do jakiegoś określonego obrazu (odwzorowania postaci ludzkiej, czy króliczka). Proces rysowania sensu stricte stał się jedynym i niepodważalnym celem moich działań. Rzeczywistość w zasadzie interesuje mnie w niewielkim stopniu, w mojej pracy natomiast zupełnie. Aby nadać kształt i odpowiedni wyraz mojej niechęci postanowiłem wypróbować pewien pomysł , który od dłuższego czasu zajmował moją głowę, domagając się niczym potwór doktora Frankensteina ożywczego pioruna realizacji.
Sądzę, że próba uwolnienia z okowów determinującej sposób widzenia, a zatem przedstawiania, rzeczywistości są w pełnym wymiarze nie do zrealizowania. Postanowiłem podjąć jednak wyzwanie, wykorzystując w tym celu specyficzne możliwości grafiki warsztatowej, w szczególności wielokrotnie rysowanej i trawionej akwaforty. W Pracowni Miedziorytu, gdzie pracuję ze studentami, przygotowałem miedzianą blachę do akwaforty. W Trakcie codziennej, dydaktycznej pracy, niejako z doskoku, pokrywałem ją niezobowiązującymi rysunkami, które po pewnym czasie pokryły całą powierzchnię matrycy. Strukturalna materia przypominała bardziej szkicownik lub rodzaj rysunkowego dziennika, aniżeli świadomie konstruowany obraz. Następnie wytrawiłem zapisany w matrycy wizerunek, nie drukując jednak odbitki próbnej, która pozwoliłaby mi zobaczyć rezultat przeważnie kilkutygodniowej pracy. Zamiast tego pokryłem wytrawioną matrycę kolejny raz cienką warstwą kwasoodpornego werniksu, aby rozpocząć od nowa codzienny zapis tego, co w danej chwili dobywało się z mojej głowy. W ten sposób postępowałem wielokrotnie, a kolejne rysunki nawarstwiały się w niekontrolowany sposób, tworząc materie i kształty, których nie byłbym w stanie tak po prostu wymyślić. Po pewnym czasie, gdy materia na blasze wydawała mi się wystarczająco gęsta lub gdy ciekawość nie pozwalała postąpić inaczej, drukowałem efekt, przeważnie kilkumiesięcznej pracy, której jedynym celem było oddalenie od siebie pytania… Nad czym właściwie pracuje?
Kolejnym etapem była obserwacja powstałej w wyniku nawarstwienia wielu rysunków grafiki. Przyczepiałem ją do deski w mojej pracowni, oglądałem z bliska i daleka czasami kilka dni próbując wyodrębnić nie znane mi dotąd formy nowe. Dostrzeżenie ich i ustalenie kompozycji narracyjnej ( czyi powiązanie figur istniejących ale niedoprecyzowanych w jedną zwartą opowieść) zdarzało się być czynnością karkołomną. Wiedziałem jednak, że w chaosie przenikających się cząstkowych historii, kryje się jedna na której szczególne mi zależy. Czasem godzinami, bezowocnie patrząc na przyczepioną do deski grafikę doznawałem uczucia bezradności. Przychodziły mi wtedy z ratunkiem słowa Witolda Gombrowicza: Drogi dzienniczku, wierny psie duszy mojej, Pan Twój wprawdzie wydala się na piwo, aby k…. nie oszaleć, ale wróci niebawem aby zgłębić Twoją tajemnicę. (Nie całkiem tak to brzmiało, raczej jest to wolna transpozycja na potrzebę partykularnej chwili). Kiedy wreszcie udaje mi się dostrzec kształty oraz znaczeniowe powiązania między nimi przechodzę do następnego etapu. Maluję po grafikach farbami akrylowymi doprecyzowując w ten sposób ukryte w nich formy i znaczenia. Ponieważ nigdy nie ograniczam się do malowania po jednej odbitce powstaje w ten sposób co najmniej kilka alternatywnych obrazów. Stanowią one kolejne warianty tej samej opowieści lub zupełnie odrębne historie. Dopiero na podstawie tych akrylowo- akwafortowych tworów wybieram kształt finalny jaki chciałbym nadać grafice. Od tego momentu zaczynam świadomie dobierając środki i techniki graficzne dążyć do określonego obrazu.
Pomysł na realizację serii grafik w ten właśnie sposób przyszedł mi do głowy kiedy po przebudzeniu próbowałem odtworzyć w pamięci obraz figur, które mi się przyśniły. Byłem pewien, że nie miały one żadnego związku z czymś, co kiedykolwiek widziałem. Ich materia, kształt, kompozycja były dla mnie czymś całkowicie nowym i dotąd nie znanym. Wstałem z łóżka z poważnym zamiarem ich sportretowania, zanim jak większość sennych obrazów rozpuszczą się w mgle niepamięci. Kiedy jednak zacząłem rysować, zdałem sobie sprawę, że nie jest rzeczą łatwą uwolnić się od natarczywych skojarzeń ze światem rzeczy istniejących. Z pewnym niesmakiem odkryłem, że kreślone przeze mnie kształty są dalekim odbiciem tego, co widziałem zanim otworzyłem oczy. Krótko mówiąc, mając mgliste wyobrażenie formy nowej usiłowałem odtworzyć ją za pomocą form znanych o rzeczywistym rodowodzie. Trzon tej figury na przykład, przypominał jakby wiolonczelę, której miękka forma przechodziła płynni w kanciasty trapez trumny, w taki sposób jednak, że ostre i obłe formy nie kontrastowały ze sobą jak zwykle, a to na skutek spiralnego skręcenia przywodzącego na myśl muszlę ślimaka. Do licha…! Pożądam przecież tylko co odkrytej formy nowej!!! Nie skalanej rzeczywistością!!! Ciągle jednak jestem niewolnikiem jakichś wiolonczeli, trumien i ślimaków. Żałosne. Konstruując formę nową nieudolnie kompilowałem jej wizerunek z elementów otaczającego mnie świata. To równie niedorzeczne jak opowiadać swoją historię za pomocą cudzych zdań- przerażająca nuda! Gra nie warta świeczki!
Portretowana klęska skłoniła mnie do dalszego poszukiwania źródła nieistniejących form wytwarzanych przez wyobraźnię, czy świadomość w czasie snu. Przyszło mi do głowy, że być może formy nowe nie powstały ot tak, lecz są skutkiem nawarstwienia bardzo wielu obrazów rzeczywistych, które wzajem przenikając się syntetyzują zarazem. Przypuśćmy, że umysł człowieka jest matrycą akwafortową, w której codziennie zapisywanie i wytrawiane są wszystkie obrazy które widział. Senne projekcje z kolei są wynikiem tego , że pozbawiona większości doznań głowa, nudząc się okropnie nakłada na siebie poszczególne części matryc konstruując formy nieznane nawet jej samej. Dajmy na to głowa budzi się w końcu, jej zmysły stopniowo powracają do ustalonych przez naturę czynności, a wizerunki nocnych fanaberii zostają zmiecione bezwzględną miotłą racjonalnej percepcji w czeluści zapomnienia. Na szczęście jednak miotła jest stara i dziurawa, w związku z tym w pamięci pozostaje zarys odbicia form nieznanych.
Opisana powyżej metoda twórcza, czyli poszukiwanie form nieznanych będących wynikiem przypadkowo nawarstwionych rysunków wydała mi się zajmująca z kilku powodów. Pierwszym z nich z pewnością była zwykła ciekawość jaki rezultat przyniosą przenikające się na jednej matrycy zupełnie przypadkowe obrazy. Czy obraz ten będzie wystarczająco inspirujący, aby stanowić punkt wyjścia do poszukiwania mojej własnej opowieści? I wreszcie jak daleko i czy w ogóle uda mi się uciec od schematów wynikających z konstruowania grafiki po kolei? Czyli realizowania konkretnego obrazu wygenerowanego przez moją wyobraźnię. Wydaje mi się, że opracowana przeze mnie metoda pozwoliła sięgnąć w głębsze rejony mojej świadomości, co być może w większym niż dotąd stopniu pozwoli na skonstruowanie mojej własnej autonomicznej historii. Historii nie będących wynikiem zewnętrznych, zapożyczonych inspiracji (cykle inspirowane literaturą). W celu opisania procesu twórczego nawiązałem do stylistyki snu. Zabieg ten wydał mi się adekwatny z tego względu , że jak już wspomniałem, miotła rzeczywistości radykalnie, acz nie dokładnie wymiata obrazy form nie znanych z naszej świadomości. Pozostawia tylko mgliste ich wyobrażenie. Ja za pomocą „metody” usiłuje pieczołowicie obraz ten odtworzyć, aby zaraz potem przekształcić go z powrotem w opowieść ze znanego mi świata. Wydaje mi się bowiem, że jesteśmy wszyscy niewolnikami rzeczywistości i nie potrafimy cieszyć się w pełni tym czego nie znamy. Okruchy form nieznanych pozostające w naszych głowach po przebudzeniu budzą niepokój, w związku z tym ulegają różnego rodzaju , choćby najbardziej absurdalnym i zabobonnym interpretacjom. Byle dopasować je do bezpiecznego znanego nam świata. Nomen Omen jako Bożek jestem wręcz predystynowany do kultywowania zabobonów, których wyraźne ślady mogą Państwo zobaczyć na mojej wystawie.
Kacper Bożek, Kraków 2.V.2017